wtorek, 15 lipca 2014

mycha pisze doktorat.

Cykl mi się zrodził...
Mycha... [robi za idiot(k)ę] (na ten przykład) :-)
 
Rozpoczynając podobnie jak wpis o mieszkaniu/kredycie:
Nie wszyscy może o tym wiedzą, ale jakiś czas temu zdecydowałam się na... rozpoczęcie studiów trzeciego stopnia. 
W innej nomenklaturze nazywanych studiami doktoranckimi :-)
 
 
Właściwie zakończyłam drugi semestr edukacji na w/w studiach, ale... zacznijmy od początku :-)
(jak to doktoranci i całe społeczeństwo lubi najbardziej)
 
Pomysł zrodził się już podczas studiów magisterskich na WAT, gdy mój (ulubiony) kolega ciągle mówił, że to by było COŚ! Ostatecznie niewiele myśląc, rok po obronie, wybrałam promotora na mojej nowej uczelni i rzuciłam się w wir studenckiego życia.
Wir to wiele powiedziane. Życie doktorantów jest strasznie rozwlekłe... :-)
 
Żeby jednak wprowadzić Was w te ambitności i dyskusje wszelakie muszę opowiedzieć, jak stać się takim dumnym słuchaczem (dziś już raczej nie używa się tego sformułowania, ale nazwanie doktoranta studentem też mi się jakoś nie składa):
 
Otóż trzeba wybrać kierunek. Tak, tak - zupełnie ogólnie - kierunek.
Zarządzanie / Finanse czy inny.
Bo dokładnie to będziecie studiować - kierunek ogólny.
Specjalizację stworzycie sobie sami obierając temat rozprawy doktorskiej.
U mnie problemu z kierunkiem nie było. W końcu pół życia studiuję zarządzanie, dlatego zaczęło się od wybrania promotora.
Poszłam najprostszym tropem, który stosowałam już w trakcie studiów magisterskich - wybrałam kogoś, kogo w życiu na oczy nie widziałam, a kto jedynie zajmuje się tematyką mi pokrewną i jest względnie młody.
Po spotkaniu z promotorem (często pierwsze spotkania na seminariach dla doktorantów są niezobowiązujące - nie oszukujmy się, promotor na tym nieźle zarabia, więc chętnie sobie zrobi reklamę), złożyłam dokumenty aplikacyjne i czekałam na rozwój wydarzeń. Ten oczywiście nastąpił i zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną, już w gmachu uczelni. Z tego, co pamiętam odbywały się one (wszyscy mieli rozmowy w tym samym dniu) na początku września.
 
Żeby było jasne: nie jestem typem osoby, która będzie się stresować, jeśli robi coś tylko i wyłącznie dla siebie. Nie wyjdzie - trudno. Nie mam w zwyczaju nakręcać siebie i otoczenia.
Ojej, źle trafiłam!
Promotor uświadomił, że rozmowa raczej nie będzie dotyczyła kwestii merytorycznych, a jedynie mojej wizji siebie i planów. Niestety, gdy przybyłam (spóźniona) na miejsce okazało się, że tylko ja tak podchodzę do sprawy.
Jak to u mnie bywa trafiłam w sam środek tłumu facetów. Rozhisteryzowanych facetów. Co chwilę któryś pytał co to jest zarządzanie, jakie są elementy marketingu mix, itp... Cios nastąpił, gdy jeden zwrócił się konkretnie do mnie:
- A z jakiej katedry jesteś?
- Nie mam pojęcia :-)
- Wypadałoby chociaż to wiedzieć...
Zrozumiałam, że w oczach kolegi spadłam co najmniej do poziomu jądra ziemi - nie da się ukryć poczułam się trochę zażenowana... postanowiłam wyciągnąć telefon i sprawdzić, której to katedrze podlegam.
Nie okazało się to ani nadmiernie trudne, ani... potrzebne :-)
Rozmowa przebiegła gładko, wystarczyło powiedzieć co sprzedaję i zmieniliśmy tory dyskusji. Było kilka niezbyt przyjemnych pytań pt. czy aby na pewno nie chce Pani zmienić promotora? nie uważa Pani, że to niezbyt fortunny wybór? itp.
Już wcześniej wiedziałam, że mój promotor nie cieszy się wielkim uznaniem wśród swoich profesorskich kolegów, ale tego się nie spodziewałam.
I... zostałam przyjęta na kolejne studia :-)
 
Wrócę tylko do pierwszego seminarium, w którym wzięłam udział jeszcze we wakacje... masakra jakaś. Wszystko, co przeczytałam przez rok w Internecie na temat pisania doktoratu i studiów doktoranckich mogłam sobie... darować. W ciągu godziny dyskusji z moimi nowymi znajomymi okazało się, że doktorat można zrobić bez studiów lub studia bez doktoratu - dla każdego coś miłego.
Bo tak naprawdę studia doktoranckie, czyli czteroletni tryb, w którym aktualnie jestem, ma po prostu ułatwić. Nie śmierdzi on ambitnością, a polega jedynie na tym, że ktoś Was naprowadza na pewne aspekty, które doktorat musi lub powinien poruszać, macie kontakt z innymi będącymi na podobnym etapie i na bieżąco ktoś Was kontroluje. Jeśli oczywiście optymistycznie założymy, że w czasie studiów, ucząc się na egzaminy i najczęściej pracując będziecie mieli czas na pisanie :-)
Bo to tak trochę wygląda - zaliczanie egzaminów z przedmiotów kierunkowych (czyli tych, które nikogo nie interesują), praca, zjazdy raz na jakiś czas, seminaria. Jesteście za duzi, żeby Was prowadzić za rączkę i zbyt nieświadomi, aby przejść tę drogę samodzielnie.
 
Po pełnych dwóch semestrach mogę powiedzieć, że warto było (mimo wszystko). Poznałam kilka fajnych osób, kilkanaście pokazało mi, czego w życiu nie lubię.
I dziś wiem, że doktorat to żadne wielkie osiągnięcie, tyle tylko, że wymaga czasu i pewnej dozy wytrwałości. Której mi przykładowo nie brakuje :-)
Mam wybrane dwa tematy doktoratu (zupełnie inne niż te, o których myślałam na początku tej przygody) i najprawdopodobniej nawet na jednym z nich się ostro skupię, a do października/listopada stworzę draft pierwszego rozdziału. Nic nie obiecuję :-)
 
Chodzi o to, żeby robić to przede wszystkim dla siebie.
Przed rozpoczęciem wiedzieć, że to (mimimum) cztery lata kolejnych studiów, (minimum) 600 książek (ja mam za sobą 16!) i 1000 czasopism do przejrzenia/przeczytania. Napisanie kilku (najlepiej) artykułów, udział w kilku konferencjach, zaliczenie około 20 egzaminów i innych testów, otwarcie przewodu przed 6cioma gniewnymi ludźmi (którzy wszystko wiedzą i nikogo nie lubią), obrona pracy doktorskiej przed 10cioma gniewnymi ludźmi (którzy wszystko wiedzą i nikogo nie lubią) i tłumkiem obcych.
Czasem nawet ostatecznie można dowiedzieć się, że po długiej naradzie Rada Wydziału postanowiła, że jednak nasza praca nie nadaje się na obronę tytułu...
4 lata do śmietnika?
Warto na początek odpowiedzieć sobie na pytania zadawane np. tu:
http://fornalski.blox.pl/2007/04/Nie-bronie-mojego-doktoratu.html
 
Przez pewne egzaminy czy przedmioty stosunkowo łatwo udaje się przebrnąć, jednak nikt nie napisze za nas pracy i nie stanie na naszym miejscu. Nikt też nie da gwarancji, że pięć minut wstydu, a tytuł na całe życie.
 
Patrząc na moich współseminarzystów widzę, że dużo prościej się za to zabrać, gdy się w danym temacie pracuje. Najlepiej jeszcze na własny rachunek. Ale nie ma kolorowo.
Sama nie wiem, czy mi się uda. Przez kolejne trzy lata dużo się może zmienić, prawda?
Po prostu będę próbować :-)
Pożyjemy - zobaczymy :-)
 
 
Postaram się co jakiś czas relacjonować moje postępy (jeżeli będą!).
Na ten moment proszę o trzymanie kciuków za moje (trzecie) podejście do egzaminu z mikroekonomii (wszak zbędnej) w drugiej połowie września :-)


Zapamiętajcie dwie zasady dotyczące nie tylko doktoratów, ale całego naszego życia:
1. Rzeczy, które chcemy wielokrotnie poprawiać zazwyczaj nie oglądają światła dziennego.
2.

Z zadowolonym, wakacyjnym (doktoranckim) pozdrowieniem:
Całuję,
Mycha :-)

PS. Myślałam o vlog'owaniu na temat pisania doktoratu... ale na szczęście mi minęło :-)

2 komentarze:

  1. Też muszę się zabrać za pisanie mojej pracy a tak mi się nie chce. Co myślisz o usłudze http://www.pisanie-prac.org.pl? Czy zdecydowałabyś się na coś takiego?

    OdpowiedzUsuń